codziennik

Na ostrzu noża

W kasie siedzi młoda dziewczyna, pewnie studentka. Dochodzi 22:00, a ona z uśmiechem obsługuje klientów. Jak miło. Ledwo stoję. Pokonany dystans przełożył się na 2,5 godziny. Aplikacja do odliczania kroków przyznałaby mi puchar, gdyby tylko bateria nie padła.


2,5 godziny w Ikea z gotową listą zakupów to niewiele. Na moje szczęście w sobotni wieczór przed zamknięciem rodziny z dziećmi zwykle tak ochoczo spacerujące między alejkami i uzupełniające kalorie hot-dogami na jeden – max dwa kęsy układają pociechy do snu. A ja ganiam po sklepie na ostatniej prostej, bo choć to był długi dzień resztka energii pozwala przeciągnąć go nieco. Dzięki temu zaoszczędzę poniedziałkowe popołudnie.

W słuchawce moja „zleceniodawczyni” (nie każde miasto Ikeą stoi, więc spieszę z pomocą bliźniemu). Lista pęcznieje, modyfikuje się na gorąco, a ja ponaglana słodkim głosem z nieba:

„Drodzy klienci, uprzejmie informujemy, że zbliża się godzina zamknięcia sklepu. Zapraszamy do kas”

szukam noża do warzyw. Tego konkretnego. Mam wątpliwość: z czarną rączką, czy drewnianą. Czarną. To nie ma. Wykupili. Olewamy.

Ooooszaleję

Szaleję między kolejnymi alejkami w tempie zawrotnym, jakby to były igrzyska śmierci, a mnie próbowała dopaść zatruta strzała.

Zawartość koszyka oddaje mój stan wewnętrzny. Zero ładu. Może jednak nie mam nerwicy natręctw, bo choć zwykle wykładam równiutko produkty na taśmę, a nawet poprawiam czasem na półkach sklepowych, tak teraz istny armagedon. Moja terapeutka byłaby ze mnie dumna. Gdybym tylko miała terapeutkę. Ale mam nerwicę. Chyba.

Głos z nieba przypomna, że jeszcze chwila i królewna zamieni się w Kopciuszka. Pędzę. Przede mną dżungla ręczników łazienkowych, akcesoriów kuchennych, a ja nic! Nie zważam na pułapki, bo dzisiejsza misja skupia się na innym wyposażeniu.

Z amoku wyrywa mnie dźwięk messengera. Dobra, może być ten z drewnianą rączką.

Porzucam karocę i biegnę trzy przecznice z powrotem. Dopadam nóż z drewnianą rączką. Mój ci on!

Wracam

Karoca jeszcze nie przeobraziła się w dynię.

Kwadrans i mnie wyrzucą. Nie będzie litości, żadnego zrozumienia. Ludzie chcą spać. Ja też i co z tego?!

Szczęśliwie zawczasu zmieniam limity transakcyjne w aplikacji bankowej. Ale dzisiaj jest łatwo żyć, świat zupełnie nie przypomina tego z mojego dzieciństwa.

Płacę, paragon ciągnie się jak wąż, ale mamy to! Ściągam z taśmy ostatnie niedobitki i co widzę?

Nóż.

Z drewnianą rączką.

Ogromny nóż z drewnianą rączką.

To nie mój nóż!

„To nie mój nóż” – mówię kasjerce – „Mój kosztował 29,99, a ten 199,99. To nie mój nóż”.

Nie wiemy skąd ta magia. Ważne, że pantofelki mam na nogach, żadnego nie zgubiłam, reszta mnie nie obchodzi.

Robimy zwrot.

„Proszę państwa robimy zwrot, proszę przejść do innej kasy”.

Nie wszyscy posłuchali. Stoją tak ze mną kolejny kwadrans, bo zwrot noża wymaga anulowania całego paragonu i nabicia produktów od początku. Jak nic pani zaliczy nadgodziny. Zaczynam rozpakowywać zawartość koszyka na taśmę, ale z odsieczą nadciąga starsza doświadczeniem koleżanka. Nie spalam więc dodatkowych kalorii – wystarczy przedyktować kody.

Żegnam „nie mój nóż z drewnianą rączką”, dwie stówki z powrotem w portfelu. Wtedy dociera do mnie, że para za mną jest nie z tego świata. A w każdym razie nie mówią naszym ojczystym. Przepraszam ich po angielsku, bo pojęcia nie mają skąd całe zamieszanie. Machają ręką uśmiechając się lekko, choć dałabym głowę, że chwilę wcześniej swoim wschodnim akcentem puścili w moim kierunku kilka kalumnii.

Udane łowy

Pakuję zwierzynę do bagażnika. Przemyślanie. Tak jak lubię. Z parkingu chyba mnie nie wyrzucą?

Kubeczek jest. Kocyk mam. Krzesełko. Regał. Narzuta. Patelnia. Kołdra. I te pe.

Domykam klapę. Powracam z łowów zwycięsko.

I tylko jedna myśl nie daje mi spokoju…

Nóż.

Nóż do warzyw z drewnianą rączką.

Nóż do warzyw za 29,99.

Gdzie mój nóż…?

Odjechana Żaneta

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.