codziennik

Zwyczajny człowiek. Jakie to przerażające

Umierałam sobie cichutko, pod kocykiem, z kubkiem melisy. Plany na ten dzień rozpadły się na kawałeczki, a próba pozbierania ich raniła palce. Odpuściłam pokornie, bo przestać walczyć nie znaczy poddać się. Wieczorem poczułam się już lepiej i pojawiło się światełko, że drobna niedyspozycja ukryje się pod nocnym niebem, i rozpłynie wraz z nadchodzącym świtem. Wtedy odebrałam telefon…


Dzwonił człowiek, którego życie złamało. Przykuło do łóżka z widokiem na wózek inwalidzki. Człowiek, w ustach którego słowo „cierpieć” nabrało innego znaczenia. W jego życiu pobłyskują wyblakłe smugi wspomnień, lepszych czasów, kiedy rodzina była w komplecie, nikt nie poszedł sprawdzić jak jest po drugiej stronie i nie wrócił. Zresztą i on odchodził w cierpieniu, z rakiem zaciśniętym wokół gardła. A teraz człowiek z wczorajszego telefonu mówi mi, że mnie kocha. U schyłku własnego życia, opuszczony i samotny. Kocha, bo pamięta kilka miłych gestów z dawnych czasów. Zapomniałam o nich, ale on nie.

Ale ja znam jego przeszłość i wiem, że zapracował sobie na tę samotność

Pewnie nie chciał, ale tak wyszło. Wszyscy odeszli, a ci, którzy zostali, są tylko na odległość połączenia telefonicznego. I też nie zawsze odbierają, bo boją się tamtej samotności, wypowiadanej każdym kolejnym słowem, boją się cierpienia, niemocy. Boją się, bo tamten człowiek przecież był taki zwyczajny, robił zakupy, posyłał dzieci do szkoły. Nic nie wskazywało, że u schyłku życia choroba przykuje go do łóżka i wszyscy odejdą. Boją się, bo oni też są zwyczajnymi ludźmi…

Wiem, że gdy wybije siódma rano, człowiek wymaca splątanego w pościeli pilota i włączy telewizor. Poranna msza doda mu sił. Wystarczy do piętnastej, bo wtedy będą odmawiać koronkę. To dobrze, że ma wiarę. Ja jej nie mam, ale ja nie potrzebuję, jestem silna.

Jestem zwyczajnym człowiekiem.
I to mnie przeraża.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.