codziennik

Opowieść wigilijna, w której zabrakło Dickensa, ale nie duchów.

Duch Marleya

Marley już nie żył. Nie ulega to najmniejszej wątpliwości*.

Podobnie jak Scrooge chodziłam po świecie skupiona na tym co ważne teraz, w tym momencie i choć w takim podejściu wydawać by się mogło nie ma niczego złego, to zważywszy na unoszącą się w powietrzu magię Świąt Bożego Narodzenia było – krótko mówiąc – jak kulą w płot. W całym swoim życiu przechodziłam różne etapy duchowego zaangażowania balansujące na dwóch przeciwstawnych biegunach.

Wszystko co działo się „pomiędzy” opowiada ta oto historia, a właściwie cztery duchy, które mnie odwiedziły. Podobieństwo do dzieła Karola Dickensa tylko pozorne, moi „goście” nie przypominali upiorów, a ludzi w potrzebie, dzięki którym jednak mogłam przyjrzeć się bliżej sobie i wynieść z tych zdarzeń jakąś naukę. Widać Siła Wyższa uznała, że marna ze mnie uczennica, skoro duchy przysyłała w okolicach Bożego Narodzenia aż cztery razy. Teraz rozglądam się uważnie i wypatruję piątego znaku. Cisza… Czyżby nie było już dla mnie nadziei?

Duch Pierwszy

Na ulicy plucha, auta rozchlapują błotniste resztki śniegu, który przykleja się do butów, a bywa, że wilgoć przemacza skarpety. Nie mnie, ja przemieszczam się samochodem i jeśli stąpam po ziemi to na krótkich odcinkach pomiędzy autem, a punktem docelowym.

Zaparkowałam przy dyskoncie. Gorączka przedświąteczna nie nastrajała do śpiewania kolęd, choć te sączyły się z głośników od miesiąca. Może dlatego zamiast radosnego podniecenia budziły irytację.

Wyjęłam z bagażnika torby, w których planowałam zmieścić wszystko, co wcześniej zapisałam sobie na kartce. Nie lubię błądzić wózkiem między regałami z wielkim znakiem zapytania w głowie „co by tu jeszcze”. Konkret, zero zbędnych przystanków i wyrzucania pieniędzy na niepotrzebne rzeczy. Z lekkim bólem głowy, zmęczona po pracy, ze świadomością, że kuchenna harówka ciągle przede mną wygrzebałam z kieszeni złotówkę na koszyk.

Kątem oka dostrzegałam zarys postaci, która jak autko odbijające się od przeszkody natrafiała na klientów sklepu. Wyciągała dłoń, szła za kimś kilka kroków dopóki nie znikał w paszczy rozwartych drzwi. Czasem podskakiwała lekko, jeśli ktoś uszczknął cokolwiek z ciężkich toreb z zakupami.

Żebracy

Nie tyle ludzie, co sytuacja bywa dla mnie krępująca. Z jednej strony nie zbawi mnie kilka groszy, z drugiej zaś ciężko pracuję i nie widzę powodu, dla którego inni nie mieliby robić tego samego. Czasem podzielę się czymś do jedzenia, czasem pieniędzmi, a bywa, że ucinam krótko: NIE.

Dziewczyna była dość pulchna, a może tych kilka swetrów i gruby płaszcz dodawały jej kilogramów. Głowa ogolona na zapałkę, może krócej. Zagadnęła do mnie, a może to ja przyciągnęłam ją wzrokiem.

– Mogłaby mi pani coś kupić do jedzenia? Cokolwiek. Wiem, że w święta wydaje się dużo pieniędzy, ale może dałaby pani radę?

– Długo tu pani tak stoi? Nie nazbierała pani jeszcze wystarczająco? Właśnie wracam z pracy i wydam tu pieniądze, na które zapracowałam. A gdybym się jak pani ustawiła tu rano i prosiła ludzi o jedzenie, to miałabym już kilka siatek.

– Nie, nie, to nie tak. Nie wszyscy chcą pomóc. Uciekają wzrokiem, udają, że mnie nie widzą. A ja naprawdę jestem głodna. Pracowałam też, ale jak przyszła choroba, to praca się skończyła. Ja nie wystaję tak codziennie, tylko teraz, bo święta i ludzie chętniej coś dadzą. Po operacji jestem, dlatego nie mam włosów, ogolili mi wszystkie. Kupi mi pani coś?

Słyszałam kiedyś

że odróżnić człowieka w potrzebie od tego, który żeruje na innych można po tym, czy da się wciągnąć w rozmowę, czy wykręca i (zwykle) z przekleństwami pod nosem odchodzi. Ta dziewczyna sama zaczęła opowiadać o sobie. Pomimo paskudnego nastroju i nasilającego się pulsowania w skroniach nie przyspieszyłam kroku opędzając się od niej jak od natrętnej muchy.

– A jeśli dam pani pieniądze, to kupi pani za nie jedzenie?

– Tak! Obiecuję.

Wyciągnęłam z portfela kilka papierowych banknotów (zwykle nie mam gotówki – przypadek?) ufając, że zostaną spożytkowane właściwie. Dziewczyna się rozpromienia i pogłaskała mnie po ręce. Uciekłam speszona do środka.

Wypchałam ciężki wózek obierając na cel bagażnik samochodu

Przez cały ten czas, kiedy robiłam zakupy nie widziałam, żeby dziewczyna chodziła między regałami i wybierała coś dla siebie. Poczułam zawód i złość, że dałam się oszukać.

Stała na zewnątrz nadal zaczepiając przechodniów.

– Miała sobie pani coś kupić i co?

– Ja kupię, naprawdę kupię. Te pieniądze od pani zatrzymam do szpitala, bo idę po świętach. Teraz ludzie chętniej dają coś z zakupów, a pieniędzy nie chcą. A jak już będę w szpitalu, to sobie owoców nakupuję, pomarańczy jakichś, soczków. Świeże będzie, szkoda mi teraz wydawać pieniądze. Wszystkie mam, proszę zobaczyć. Nie pójdą na alkohol, ja nie piję, padaczkę mam.

Podeszła blisko – za blisko – i dotknęła mojego ramienia. Uśmiechnęła się i dziwnie głęboko spojrzała w moje oczy.

??

– Pani jest dobrym człowiekiem. Nie dlatego, że mi pani pieniądze dała, ale ja wiem. Powinna się pani częściej uśmiechać i być lepszą dla siebie. Pani się zawsze spieszy, a czasem trzeba przystanąć. W pani głowie jest chaos. Jakby się ciągle gotowało. Tak nie wolno, to panią męczy. Pani jest dobra. Inni coś dadzą jak psu, żebym się odczepiła, a pani ze mną rozmawia. Pani się mnie nie brzydzi. Niektórzy mnie wyzywają, śmieją się. Popychają, dziś mnie nawet opluli. A pani jest dla mnie dobra. Będę o pani pamiętać.

Nie jestem dobra. Danie pieniędzy komuś w potrzebie nie jest żadnym wyczynem. Czasem staram się myśleć o sobie tak, jak mi radziła ta dziewczyna, jak o kimś dobrym. Tylko wtedy stają mi przed oczami sytuacje, w których kogoś skrzywdziłam. Tych osób są dziesiątki. Nie jestem dobrym człowiekiem, ale staram się. Częściej się nie udaje.

Duch drugi

Na tę pasterkę cieszyłam się od dawna. Przypadała w czasie, kiedy angażowałam się w praktykę duchową. Nie tylko chodziłam do kościoła, ale aktywnie działałam w Ruchu Focolare otwartym na wszystkich niezależnie od wyznania (przynajmniej w teorii). Pierwszy raz w życiu czytałam Biblię i święta miały dla mnie duchowy, nie tylko stricte rodzinny wymiar. Podobno Chrystus jest w każdym z nas, trzeba go tylko dostrzec. W tych, którzy są dla nas dobrzy łatwiej…

Mąż nie wybierał się ze mną; nie sądziłam, że w środku nocy mogłoby mi się coś stać, w końcu to wyjątkowy czas, a Pan Bóg nie pozwoli mnie skrzywdzić (o naiwności katolicka, która zdajesz się na łaskę i niełaskę Stwórcy). Wyobrażałam sobie, że kościół będzie pękał w szwach, chcąc zaoszczędzić sobie stania podczas nabożeństwa wyszłam z domu z odpowiednim zapasem czasu. Było cicho, śnieg skrzypiał pod butami. Mróz odciskał się na policzkach, ale lekkie szczypanie tylko dodawało wigoru. Ucieszyło mnie, że ulice są puste, miejsce siedzące gwarantowane. Weszłam po schodach, nacisnęłam klamkę i nic. Lekko pchnęłam drzwi – nadal nic. Zamknięte. Zegarek pokazywał 23:00 z minutami. Chyba przedobrzyłam – pomyślałam. Nie ma sensu wracać, zaczekam. W bezczynności cisza, która jeszcze przed momentem miała w sobie coś z mistycyzmu nagle zaczęła ciążyć. Mały strach wkradał się powoli zatruwając myśli.

Usłyszałam kroki

Dwaj mężczyźni; starszy pan o kulach i nastolatek.

– Dobry wieczór. Pani na pasterkę?

– Tak, przyszłam wcześniej, żeby nie stać, dużo ludzi pewnie będzie.

– A my nie przyszliśmy do kościoła, tylko żeby ustawić się zanim się zejdą. Bezdomni jesteśmy, może ktoś poratuje.

– Nie mam pieniędzy. Nie zabrałam portfela, nawet nie pomyślałam, bo na tacę nie będzie co dać.

Staliśmy tak z czterdzieści minut

i ramię w ramię marzli. Na mnie czekał ciepły kąt, na nich – pojęcia nie miałam. Wiatr szumiał w uszach i oplatał szyje. Starszy pan dygotał z zimna. Ani rękawiczek, ani szalika. Wysoka cena za wieczorną „dniówkę”. Zwróciłam uwagę, że powinien się cieplej ubierać.

– Jakby było w co. Ja nawet szalika nie mam.

Puste kieszenie nie pozwoliły mi uspokoić sumienia, ale szalik… Zdjęłam z siebie wełniany, cieplutki, którym kilka razy oplotłam szyję.

– Niech pan weźmie. Damski, przepraszam, ale tylko taki mam.

Spojrzał, zawahał się, ale wyciągnął rękę.

Usłyszeliśmy szczęk otwieranego zamka. W oddali majaczyły sylwetki przechodniów.

– Niech pani idzie, my w pracy jesteśmy. Jedni dają wchodząc do kościoła, inni na odchodne. Zobaczymy się po pasterce. Dziękuję za szalik.

Nie zobaczyliśmy się.

Zniknęli. Tylko wiatr wdzierający się pod kurtkę przypominał mi, że oddałam szalik komuś, kto potrzebował go bardziej ode mnie.

Duch trzeci

W naszym domu pojawił się pies. A z psem poza lizaniem po rękach, merdaniem ogonem z byle powodu (psom niewiele potrzeba do szczęścia), kradzionymi kapciami – obowiązkowe spacery.

Tego popołudnia było w miarę ciepło. W ogóle aura bardziej przypominała Wielkanoc, niż Boże Narodzenie. Frugo biegał radośnie, aż nadmiar jego energii zaczął mnie męczyć. Nie reagował na wołanie, ganiał w sposób nieskoordynowany za nic mając wydawane komendy. Dopadłam go przy wyżeranym naprędce plasterku szynki wyrzuconym na trawę, w dodatku zła, że wyjada byle co i byle gdzie. Zapięłam smycz i ruszając żwawym krokiem. Przechodząc koło śmietnika zaczepiła mnie młoda kobieta:

– Mogłaby mi pani przynieść coś do jedzenia?

– Nie, spieszę się.

Obeszłam blok dookoła, a z każdym kolejnym krokiem czułam coraz bardziej przytłaczający wstyd. Człowiek poprosił o jedzenie, a ja to zbagatelizowałam.

Przyspieszyłam kroku wpadając z impetem do domu. Zapakowałam coś do reklamówki, zbiegłam na dół w nadziei, że zastanę kobietę tam, gdzie jeszcze dziesięć minut temu potraktowałam ją obcesowo. Była.

– Przepraszam, że byłam dla pani niemiła. Nie wiem dlaczego tak niegrzecznie odpowiedziałam, zmęczona jestem, ale to mnie nie tłumaczy. Zapakowałam pani trochę jedzenia, smacznego.

– To ja przepraszam, nie powinnam zaczepiać. Bardzo dziękuję, przyda się. Ja tu mieszkam, za tym śmietnikiem. Tam jest moja miejscówka w krzakach.

– Nie zimno pani?

– Trochę tylko, bo mam materac i koce. Jak mróz, to idę do kanałów. Do noclegowni nie chcę, bo dyscyplina. Co będę kłamać. Człowiek się czasem chce napić, a tam nie pozwalają. Ja sobie tak wybrałam, pretensji nie mam. Tylko głodno czasami. Mnie tu można zawsze znaleźć. Nawet, jak nie widać, to jestem. Proszę tylko zawołać „Natasza, Natasza”, to wyjdę.

Nazajutrz

Na drugi dzień przygotowałam podwójne śniadanie. Odkroiłam jeszcze kawałek ciasta i zrobiłam herbatę do termosu. Ubrałam psa na szybki spacer i skierowałam kroki na śmietnik. Rozejrzałam się – nikogo. Wołam „Natasza, Natasza!” i wypatruję kobiety. Nikogo, więc próbuję znowu „Natasza, Nataszaaa!!” – pusto. Jedynie sąsiad po drugiej stronie chodnika przygląda się zaciekawiony.

Po pracy podjechałam na śmietnik – ani Nataszy, ani kocy, które jeszcze wczoraj wyznaczały miejsce obozowiska. Można poszła do kanałów, choć przy takiej pogodzie powinna tu być.

Kilka kolejnych dni wypatrywałam i nawoływałam Nataszę. Nie przyszła. A może nigdy jej tam nie było?

Duch czwarty

Umarła moja babcia. Rak trzustki w trzy miesiące zamienił ją w pył – dosłownie. Zanim oddali nam w urnie mogłam trzymać ją za rękę w szpitalu patrząc na ściekające z kącików oczu łzy. Babcia nie była w stanie mówić, bo płuca odmówiły współpracy i nie rozintubowali jej po zabiegu. Z rurką w gardle możesz tylko wpatrywać się w sufit i co najwyżej lekko skręcić głowę, żeby zobaczyć kto tym razem ma dyżur przy tobie.

Wszyscy byliśmy zmęczeni, a szczególnie jej dwie córki. Wnuki pojawiały się po pracy na chwilę i wracały do swoich obowiązków, a na córkach spoczywał największy ciężar opieki nad matką. Tak, ciężar, bo to fizyczna praca połączona z wyczerpaniem emocjonalnym. Po tym jak babcia zapadła w śpiączkę chyba wszyscy chcieliśmy, żeby jej męka dobiegła końca nienawidząc się jednocześnie za takie myślenie. Nie mogliśmy jej przewieźć do hospicjum, nie przeżyłaby. Córki chciały, żeby ostatnie chwile spędziła w domu, ale transport w ogóle nie wchodził w grę, w dodatku niezbędna była permanentna opieka medyczna.

Dwie twarze

Myśląc dziś o mojej babci mam przed oczami dwie twarze: tą zaintubowaną i drugą, którą zobaczyłam żegnając się z nią ostatni raz zanim karawan zabrał trumnę do kremacji. Nigdy więcej nie powtórzę tego błędu. Wtedy, tam, to już nie była moja babcia.

Niektórzy mogliby powiedzieć, że obraziłam się na Pana Boga i zrobiłam, co zrobiłam. Mieliby rację i nie mieli jednocześnie.

Zmuszona byłam udać się po akt chrztu do innego miasta. Śnieg sypał jak szalony, naszukałam się w tej zamieci kancelarii, bo wychowywałam się gdzie indziej, niż mnie chrzczono. Kolejka petentów długa, że ho ho, ale stoję. Jestem ostatnia poza dziewczyną, która wychodzi i wraca jakby nie wiedziała czego chce. Kiedy zostałyśmy same usłyszałam:

– Nie szuka pani kogoś do mycia okien? Mam czworo rodzeństwa, mieszkamy z tatą, węgiel nam się kończy, palimy drewnem, ale to mało wydajne. Dzieciaki marzną, nawet prezentów nie dostaną. Wigilii też nie będzie jak u innych, tylko siądziemy razem i chleb z czymś zjemy. Chciałabym zarobić, żeby na jakieś zakupy było, wie pani. Może pani by mi coś do jedzenia kupiła, a ja te okna umyję?

Przyznam, że nienawidzę mycia okien i może skorzystałabym z oferty, tylko jesteśmy 30 kilometrów od mojego mieszkania i trudno się umawiać. Jednak świadomość marznących dzieciaków i kanapek w Wigilię poruszyła mną.

– Wie pani co, proszę mi dać swój telefon. Zastanowię się i zadzwonię. Tylko do mnie jest kawałek.

– Ale wszystko jedno, ja wszędzie dojadę za pracą. Dzieci mają rentę po mamie, ale na wszystko nie starcza. Jak jeden z kurtki wyrośnie, to drugi chodzi, ale chłopcy nie chcą w dziewczyńskich, a i czasem coś nowego trzeba kupić przecież. Niech pani patrzy na moje buty. Nowiutkie. Mało dałam, bo z przeceny. Jeden trochę większy od drugiego, ktoś chyba pomieszał jak przymierzał, ale co mi tam. Mnie to nie przeszkadza, a przynajmniej buty ocieplane mam.

No i pięknie. Jeszcze słowo, a swoje oddam i boso wrócę.

– Proszę zaczekać. Załatwię sprawę u proboszcza i pójdziemy do dyskontu. Miałam w planach zakupy, to zrobię podwójnie.

I tak też się stało, ale to nie koniec tej historii. Określiłam budżet i dziewczyna popakowała do koszyka co wydawało się jej niezbędne. Ucieszona dopominała się jeszcze o te okna, więc mało myśląc mówię „jedziemy”. Pod drodze porozmawiałyśmy sobie o tym jak żyje, jakie ma plany. Uwinęła się z myciem szybciutko (toteż efekt był jaki był, ale pomińmy). Sprawdziłam połączenie powrotne na odchodne wręczając zapłatę. Zdumiała się prawdziwie zakładając, że pracuje za tę siatkę ze sprawunkami.

A ja tak sobie myślę, że znacznie przyjemniej ofiarowuje się pieniądze, jeśli ktoś na nie zapracuje, nie tylko wyciągnie rękę.

Kolejny duch

Czekam.

Odkąd „obraziłam” się na kościół duchy przestały się pojawiać pod postacią osób w potrzebie. A może stałam się mniej wrażliwa i nie dostrzegam ich już. Istnieje jeszcze teoria, że otrzymałam przeznaczoną mi naukę, choć osobiście trudno mi w to uwierzyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.