pisanie

3600 gramów szczęścia i zero pruderii. Recenzja książki Eweliny Gierasimiuk-Merty.

Spotkałam dziewczynę, która z wirtualnego światka wyrastała ponad splątane pejzaże. Tym intensywniejsze, im odważniej użytkownicy Instagrama sięgali do palety kolorów udostępnionej w aplikacjach do edycji zdjęć.


Wąskim strumieniem wrażliwości przenikała przez tłum idealnie wyrzeźbionych ciał złapanych w migawkę na tle zachodzącego słońca. Sama też wieszała podobne zdjęcia, przy czym większy akcent kładąc na tło, niż na własne wysportowane ciało.

Zwyczajność nie jest w cenie

Mylona z przeciętnością siedzi cichutko wśród górskich ścieżek, obserwuje jak wiatr wzmaga się przed burzą, łapie w płuca ostre, górskie powietrze podczas porannej przebieżki. Wystawia twarz ku niebu pozwalając promieniom słońca pieścić skórę. Tej zwyczajności na imię  Ewelina.

Spotkałam ją w social mediach, gdzie z kafelków Instagramach zdjęć ukułam historię  o tym, kim jest. Kolejna nauczycielka, która zakradła się do mojej przestrzeni. Nauczycielka, czyli ktoś, kogo z automatu powinnam unikać. Wykrzyczane przez Chylińską podczas wręczania Fryderyków „nauczyciele nienawidzę was” tak bardzo pasowało do mojego osądu ludzi uprawiających ten zawód. Ale czasy licealne dawno już za mną, pora dojrzeć. Tym bardziej, że mój własny mąż pracuje z licealną młodzieżą, siłą rzeczy znam wiele osób z tego środowiska i okazują się być ludźmi. Dlaczego zatem w średniej szkole mieli diabelskie twarze i zgotowali mi piekło w okresie dojrzewania? Czasy się zmieniły, podejście nauczycieli do uczniów także. Może nawet szala na stronę ucznia za bardzo się przechyliła.

Ewelinę odbierałam więc jak osobę z innego świata. Taką, z którą w realnym życiu nie znalazłabym wspólnego języka. Dobrze ułożona, grzeczna, na świadectwie miała z pewnością czerwony pasek, chorobliwie ambitna, nad wyraz wrażliwa. I chyba to ostatnie spowodowało, że wbrew pierwszemu wrażeniu polubiłam ten obraz niej samej, który  prezentowała w sieci.

Ujęła mnie poczuciem humoru, jakim okraszała zdjęcia na Instagramie. Wiersze publikowane na profilu poruszały struny, na których wygrywała fascynujące dźwięki. A przy tym subtelnie udowadniała, że plastikowy, wirtualny świat może nieść za sobą jakąś wartość.

Minął rok

zanim sięgnęłam po książkę „3600 gramów szczęścia” Eweliny Gierasimiuk-Merty upłynęło dwanaście miesięcy. Dwanaście miesięcy, w trakcie których upewniałam się, że ta pozycja do mnie nie trafi. Nie przez pamiętnikarski format, ale tematykę. Z opisu wnioskowałam, że autorka przelała na papier historię pojawienia się świecie ukochanego syna. Historię, która zaczęła się znacznie wcześniej, niż dziewięć miesięcy ciąży. Bolesne próby spełnienia się w roli matki kilkukrotnie przyniosły zawód. Moment, w którym Miłosz przyszedł na świat odmienił na zawsze życie Eweliny i jej męża.

Tak, niewyobrażalnie fascynującym wydaje się być cud powołania nowego życia. Kiedy z miłości dwojga ludzi kształtuje się istota z paluszkami zaciśniętymi w piąstkę, ustami chciwie chwytającym sutek z życiodajnym mlekiem.

Podziwiałam Ewelinę za to, że przelała tę historię na papier i mogła dawać siłę innym kobietom zmagającymi się z trudnościami zajścia w ciążę. Tyle tylko, że ta tematyka mnie nie dotyczyła. Matką zostałam dwadzieścia pięć lat temu. Mistyczne doświadczenie porodu mam za sobą, pamiętam doskonale i wpisuję na szczyt listy najważniejszych, najpiękniejszych i najbardziej niewiarygodnych, jakie stało się moim udziałem. Nie czułam zatem potrzeby wnikania w temat, który na obecnym etapie mojego życia nie miał racji bytu. Książkę kupiłam z dwóch powodów, po pierwsze z obowiązku, po drugie z ciekawości.

Obowiązek polegał na tym, że wymieniając się krótkimi wiadomościami na Instagramie, nierzadko poruszając tematykę pisarstwa i wydawania książek, będąc motywowaną przez Ewelinę do pracy nad powieścią, o której więcej mówiłam, niż poświęcałam czasu, odczuwałam dyskomfort. Skoro od roku obserwowałam profil Eweliny i korzystałam jej wskazówek dlaczego nie przeczytam przynajmniej jednej książki (wydała już dwie). Dlatego zdecydowałam się kupić i przeczytać tę o tematyce, która mnie pozornie mało interesowała.

Ciekawość zaś sprowadzała się do tego, że Ewelina ma lekkie pióro, poczucie humoru, bystre skojarzenia, trafne pointy, byłam więc pewna, że nawet jeśli nie jestem targetem, nie zmarnuję czasu obcując z pięknym literacko językiem. I miałam rację.

Seks bez opamiętania

„3600 gramów szczęścia” Eweliny Gierasimiuk-Merty płyną przez życie jej, męża, a po pewnym czasie na scenę wkracza Miłosz – owoc miłości w dosłownym ujęciu. Bo okazuje się, że kiedy uprawianie seksu w celach prokreacyjnych nie przynosi skutku i wyjeżdżasz dokądś, żeby odreagować, z dwóch splątanych namiętnością ciał może powstać trzecie.

Przez tę historię płynie się z uśmiechem, poczuciem, że tych dwoje ludzi zamieszkujących kartki książki (plus trzeci mały człowieczek) uzupełnia się wspaniale, odkrywając przed nami własną intymność (nie brakuje opisów bliskości fizycznej), konflikty w szarej rzeczywistości, obawy i radość. Mieszanina emocji przydaje tempa opowieści zabierając nas od dojmującego smutku po bolące ze śmiechu mięśnie brzucha.

Doskonale wiem, że ta wersja nas samych, którą pokazujemy w wirtualnym świecie nie musi być prawdziwa. Chętniej dzielimy się sukcesami, zdjęciami z urokliwych zakątków, dobrymi chwilami w życiu. Kiedy płaczemy świat tego nie ogląda. Mam świadomość, że bardzo często niewłaściwie oceniam ludzi polegając na pierwszym wrażeniu, a bazując na limitowanych treściach w sieci właściwie w ogóle powinnam darować sobie jakikolwiek osąd drugiego człowieka. Jestem przekonana, że książka Eweliny Gierasimiuk-Merty pokazała mi więcej, niż mogłam dostrzec na Instagramie. Doznałam bez mała szoku, gdy między piękny literacko język książki zakradły się niecenzuralne słowa. Nie posądzałam Eweliny o ich znajomość, nie wspominając o użyciu! Tym mocniej we mnie uderzyły, ale znając kontekst ̶ rozumiem.

I jeśli miałabym gdzieś poszukać PRAWDZIWSZEJ Eweliny, nie tej przepuszczonej przez Instagramową cenzurę i redakcyjne sito, z większą uważnością przyjrzałabym się wierszom, którymi od czasu do czasu pieści nasze oczy. Życzę ci, Ewelino, żeby w dzisiejszych czasach, gdy poezji nikt nie chce wydawać, a wielu nie czyta, znalazł się ktoś, kto doceni twój talent i któregoś dnia znajdę tomik z nazwiskiem Gierasimiuk-Merta na półce w księgarni.

3600 gramów szczęścia

Dla kogo jest książka „3600 gramów szczęścia” Eweliny Gierasimiuk-Merty, wydawnictwo Novae Res? Dla każdej kobiety, niezależnie od doświadczeń życiowych, wieku, planów (bądź nie) rodzicielskich, będących na każdym etapie relacji damsko-męskich. Czy warto po nią sięgnąć? Tak, stanowczo wcześniej, niż po roku obcowania z profilem Instagramowym Eweliny.

Szeptem dorzucę, że zazdrościć Ewelinie można nie tylko sukcesu wydania (jak dotychczas) dwóch książek, ale braku pruderii. A co dokładnie mam na myśli dowiesz się sięgając po „3600 gramów szczęścia”.


Zerknij na recenzję książki „Dziewczyny z La La Land” Agnes Motti.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.