Indie,  podróże

Okradł nas małpi gang.

Napadli nas. Okradli ze wszystkiego. Małpi gang niedaleko Jaipuru (a dokładniej w Galcie) z zaskoczenia opróżnił nasze kieszenie porzucając na pastwę losu. A tak pięknie im z oczu patrzyło. Człowiek jednak jest naiwny.


Muezzin nawołuje do modlitwy, naciągam mocniej kołdrę na głowę. Jeszcze pięć minut. W sumie nie muszę wstawać. Nic nie muszę. Plan na dzisiejszy dzień skromny, nie chcemy się ścigać, ale pooddychać atmosferą Jaipuru.

Wychodzę na balkon, z którego rozpościera się widok na Fort Nahargarh, co w tłumaczeniu oznacza siedzibę tygrysów. Duch Nahara Singha Bhomi nawiedzał to miejsce i utrudniał budowę fortu. Wewnątrz fortecy wzniesiono świątynię ku jego czci, co uspokoiło sytuację.

Śniadanko na roof topie

Śniadanie w hotelu wliczone w cenę. Dostajemy zalaminowane menu z daniami do wyboru w trzech rzędach: jajko na różne sposoby, tosty z tym, tamtym, albo owym, soki/kawa/herbata. Jest nas troje, pan przyjmuje zamówienie, ale wraca dwukrotnie, żeby upewnić się, że dobrze zapamiętał, co pokazaliśmy palcem.

Nie czuję różnicy między kawą i herbatą. Zawsze przewaga mleka, dużo cukru i przyprawy. Masala chaj dodatkowo imbir, kawa czasem z czekoladą. Jak zawsze rozpusta dla podniebienia.

Wchodzimy na pobliskie wzgórze ciesząc oczy panoramą miasta. Odbywają się zawody w puszczaniu latawców, z każdego bez mała dachu szybują po niebie małe kropeczki targane wiatrem. Krowa sennie przemierza ścieżkę przystając, gdy i ja przystaję. Ruszam – ona też. Dochodzimy do zagrody i wtedy porzuca mnie na rzecz koleżanek.

Jak się masz?

Na brak towarzystwa trudno narzekać, nie odstępuje nas na krok kilku chłopców, jak się okaże studentów, mieszkańców Jaipuru. Pytania, jakie za chwilę padną znam na pamięć: jak się nazywasz, skąd jesteś, co widziałaś w Indiach, dokąd teraz. Koniec równie przewidywalny: „photo?” Czemu nie.

– Jak oceniasz mój angielski – pyta student. 
– Dużo lepiej, niż mój.

Nie kłamię. A może tylko nie doceniam samej siebie, bo w końcu rozmawiam z tymi ludźmi, negocjuję ceny przejazdu tuk tukiem (z uberem nie ma potrzeby, aplikacja wyświetla kwotę do zapłaty przed akceptacją zlecenia). Chłopak bardzo się cieszy, kiedy chwałę jego angielski.

Podjeżdżamy pod bramę Świątyni Małp w Galcie (11 km od Jaipuru). Wykukałam to miejsce na blogach, przewodniki o nim milczą.

Małpi raj

Niedawno uciekliśmy z Delhi, opłacało się.

Na skałkach siedzą małpy. Tysiące małp, małpie mrowisko. Jeszcze nie przypuszczam, że to małpi gang. Zauroczeni nie możemy ruszyć naprzód. Przewodnicy wyrastają spod ziemi, każdy chce nas oprowadzić i ochronić przed „bad monkey”. Czytałam, że są zaopiekowane, regularnie karmione, nie boją się ludzi, a agresja jest pochodną strachu przecież. Nie zamierzamy ryzykować głaskania, ale karmienie orzeszkami i owszem. Dziękujemy zaklinaczowi małp, który chce zademonstrować użycie perswazji i sprawić, że małpki siądą nam na ramieniu i nie ugryzą. Całkiem słusznie, bo po godzinie obcowania z nimi sama mogłabym serwować taką usługę turystom. Moja obietnica, że nie zostaną łapnięci zębami jest tyle samo warta, co jego – żadne z nas nie da gwarancji, a jeśli ktoś uwierzy – jego ryzyko.

Staruszek sprzedaje orzeszki na wagę, pakuje kilka garści w gazetę. Umieszczam pakuneczek w kieszeni, żeby wydzielać głodomorom.

Monkey Man

Świątynia Małp to hinduistyczny kompleks świątynny, miejsce pielgrzymek. W świątyni Hanumana (boga z głową małpy) bije źródełko ze świętą wodą spływającą do zbiorników, w których zanurzają się pielgrzymi, aby zmyć grzechy (w artykule „Umrzeć w Varanasi” pisałam więcej o praktykach hindusów). Poza basenami możemy wejść tutaj do kilku świątyń, gdzie hołd oddaje się głównie Ganesi – bogu płodności i pomyślności z głową słonia, Hanumanowi – bóstwu zwycięstwa o twarzy małpy, a także najważniejszemu w tym miejscu bogu Słońca.

Małpy ciekawe zawartości kieszeni

Małpy przyglądają się nam uważnie

Chcę je nakarmić, ale gdy tylko małpi gang zbliża się za bardzo rzucam orzeszki i uciekam. Strach ma wielkie oczy, jeszcze kilka takich akcji i będą mi jadły z ręki. Spokojny głos, opanowanie i łapię się na tym, że chcę głaskać i przytulać jak mojego pieska. Powstrzymuję się siłą woli, co za dużo to i małpka nie zdzierży.

Przed Świątynią Słońca siedzi staruszek w turbanie. Pokazuje ręką, żeby usiąść obok. Słucham go posłusznie, zamieniamy kilka słów. On w hindi, ja po polsku. Opiekun świątyni twierdzi, że pan skończył 93 lata, przychodzi tu codziennie, żeby uścisnąć dłoń turystom i zamienić kilka zdań. Bariera językowa to przecież żaden problem. Robimy sobie selfie, po czym z niezmiennym uśmiechem staruszek wykonuje gest pt.: kasa, kasa. No tak…

Złodziej

Mamy dwie opcje: albo schodzimy w stronę miasta, albo z powrotem, żeby dłużej obcować z makakami królewskimi. Wybór wydaje się oczywisty. Nasze koleżanki figlują w najlepsze, szczególnie te młodsze. Starsze okazy przeganiają brzdące wyciągając ręce po przysmaki. Delikatnie zabierają orzeszek z otwartej dłoni. Dotyk ich łapek to jak muśnięcie miękkiej gąbeczki. W sekundzie mały narwaniec wskakuje Waldkowi na plecy. Z ciekawością sprawdza jego łysą czaszkę i niezadowolony osuwa się w dół po koszuli. Uśpił naszą czujność, dlatego Magda krzyczy, gdy kolejny maluch skacze z murka wprost w jej ramiona. Wspina się na głowę, ale lekko zjeżdża, więc przytrzymuje się jej blond włosów. Hop i tyle go widzieli.

Podnosi się raban, sprzedawca rzuca kamieniami w stado. Małpi gang kradnie mu owoce. Nikt nie ucierpiał, ale widząc nasze miny pokornieje i tłumaczy się w hindi.

Mam puste kieszenie. Schodząc w dół kupuję świeżą porcję orzeszków, tym razem w woreczku. Filmuję figlujące małpiątka, gdy coś przylega do mojego uda i ciągnie za kieszeń. Odruchowo łapię się w to miejsce, choć portfel trzymam gdzie indziej. Szef gangu zwiewa przed mym karcącym wzrokiem z paczką orzeszków. Budzi się jeszcze obawa jak poradzi sobie z otwarciem, ale bezpodstawna.

Ostatnia nadzieja w Magdzie, tylko jej zostało trochę z porannych zakupów. Trzeba mieć coś, żeby przekupić te cholery, gdyby zachciało im się zwiać dajmy na to z okularami Waldka, bez których będzie ślepy. Jedna taka nie odstępuje Magdy na krok. Ta sięga po orzeszek, ale makak wyrywa jej z dłoni cukierka w szeleszczącym papierku! Obawa, że się zadławi zbędna. Patrzy na nas z bezpiecznej wysokości chytrym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „wsadź sobie te orzeszki, już mi się nimi odbija”.

Pora karmienia. Mężczyzna wysypuje owoce. Małpi gang nie wydaje się zainteresowany. Wiele bananów leży na ziemi niedojedzonych. Takie głodne te nasze przyjaciółki.

Krętacz jakich wielu

Wołamy ubera, to znaczy próbujemy, bo wpadliśmy w jakąś dziurę i nie ma internetu. Podchodzi kierowca tuk tuka i proponuje podwózkę do centrum za 350 rupii. W tę stronę płaciłam 140, w życiu nie zgodzę się na jego stawkę. Pyta ile wobec tego dam. Wydaje się urażony, gdy słyszy 150. Mnie jazda tuk tukiem męczy, jest głośno, wietrznie, zimno. Na krótsze trasy ok, ale 11 km to jakieś 40 minut jazdy w indyjskich warunkach. Obstaje przy tym, że żaden Uber nie pofatyguje się po nas z centrum, a jeśli już, to policzy podwójnie. Aplikacja pokazuje 140 rupii, kierowca w drodze. Nie przekonuje go to.

– Zaczekaj 10 minut, to się przekonasz. 
– Ty byś helikopter chciała, co? – drwi.

Podjeżdża biały samochód, tablice ubera. Ze środka wysiada pasażer, pakujemy się do kabiny. Macham tuk tuk driverowi. Patrzy i dalej nie wierzy.

Może faktycznie mieliśmy szczęście, bo pierwszy Uber anulował zamówienie, a ten gość przywoził do świątyni pasażerów. Kto wie, czy w innym wypadku nie wróciłabym do tuk tuk drivera z podkulonym ogonem.

W Indiach szczęście nas nie opuszcza.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.