Indie,  podróże

Żebracy w Indiach

Szczerze mówiąc dylemat jak się zachować przy spotkaniu z indyjskim żebrakiem rozpatruję w kategoriach zero-jedynkowych (dać, czy nie dać), bo tak postawione pytanie wymaga udzielenia jednoznacznej odpowiedzi. Póki co teoretyzuję usiłując przygotować się mentalnie na problem, z którym przyjdzie mi zetknąć się za kilka dni. Po powrocie z Indii zestawię własne wyobrażenia z faktami, teraz jednak muszę poprzestać na relacjach innych podróżników i własnych doświadczeniach z Azji Południowo-Wschodniej, bo kto powiedział, że żebracy są aktywni jedynie w Indiach?


„Slumdoga” wielu oglądało

Uświadomił nas, że żebractwo jest niezłym biznesem, a żebracy w Indiach kontrolowani są przez mafie. Ta wiedza utrzymuje nas w przekonaniu, że pieniądze wręczone potrzebującemu trafiają do przywódcy gangu. Obejście systemu w postaci zakupu artykułów spożywczych także może być jak kulą w płot. Często właściciele sklepików, do których prowadzi nas osoba żebrząca odkupują od nich produkty dzieląc się zyskiem po połowie i machina zatacza koło. Każdy żebrak odpowiada za określony rewir, a żołnierze mafii pilnują, żeby nie pojawił się w nim ktoś inny. Dokonuje się okaleczeń mających na celu rozmiękczenie serc dobrych ludzi, co jest w większej części działaniem przemocowym. Nie wyklucza się jednak, że niektórzy żebracy w Indiach dokonują samookaleczeń uznając żebractwo za swoją „pracę” i zwiększając tym samym przychód. Wsparcie jednej wyciągniętej dłoni skutkuje natychmiastowym zbiegowiskiem i nękaniem przez innych.

Dzieci na rękach żebrzących kobiet niekoniecznie muszą ich własne, są wypożyczane między sobą. Całodniowa włóczęga męczy, dlatego dla uspokojenia malca podaje się mu alkohol, środki uspokajające, a nawet narkotyki.

Praca w Indiach jest tania, żebractwo może być bardziej opłacalne (co nie znaczy, że łatwiejsze) dlatego trudno jest wyrwać z takiego środowiska tych, którzy w nim wzrastali i utożsamili się z nim.

źródło: National Geographic

Prosto w oczy

Spójrzmy jednak na problem nieco szerzej, a dokładniej spójrzmy w oczy dziecka, które mówi, że jest głodne i powiedzmy NIE. Nie, nie kupię ci miski zupy. Owszem, część żebraków para się tym zajęciem zawodowo, bywa że z własnego wyboru, jednak większa część jest do tego zmuszana. Jeśli nie przyniesie założonego na dany dzień utargu naraża się na agresję „szefa”, są bici, głodzeni. Stawiając tak sprawę mamy nie lada problem, gdyż jeśli udzielimy wsparcia finansowego stajemy się elementem mafijnej machiny; jeśli odmówimy bierzemy na własne sumienie los tego dziecka. Żebracy w Indiach to ciągle ludzie.

Najciężej w życiu mają starcy i kalecy, niezależnie na czyj rachunek pracują. Ofiarowanie jałmużny może uspokoić odrobinę nasze sumienie, nie przyczyni się jednak do zbawienia świata. Nie nakarmimy wszystkich głodujących, ale mówi się, że kropla drąży kamień. Oczywiście najrozsądniej jest wspierać akcje charytatywne i organizacje zajmujące się pomocą w postaci określonych programów dających długofalowe wsparcie, jednak w tej konkretnej sytuacji jeden na jednego pozostaje nam zmierzyć się z całą wiedzą o tym procederze patrząc w oczy konkretnemu człowiekowi.

Sztuka nie-dawania

Na pytanie dawać czy nie dawać dwie osoby zajmujące się działalnością humanitarną mają dwie krańcowo odmienne opinie.

I tak siostra Małgorzata Chmielewska (przełożona Wspólnoty „Chleb Życia”) jest zwolenniczką pomocy doraźnej przekutej na działania strukturalne:

Jeżeli nie damy nic żebrakowi, z myślą, że wesprzemy kiedyś organizację, która mu pomoże, prawdopodobne jest, że on tego dnia nie dożyje. To kwestia przyzwoitości i sumienia każdego z nas. Jeżeli mamy potrzebę dać złotówkę żebrzącemu dziecku, powinniśmy to zrobić. 

Janina Ochojska z Polskiej Akcji Humanitarnej jest zdania, że żebranie nie rozwiązuje niczyich problemów.  Według niej pomagając jednostce, szkodzimy reszcie. Nie znamy szerszego kontekstu położenia danej osoby, nasza pomoc nie jest więc świadoma ani odpowiednio przemyślana. Radzi więc, by pieniądze te przeznaczyć na organizację charytatywną, która zajmuje się problemami danej społeczności.

Organizacja ChildSafe International zapoczątkowała kampanię Think before giving (czyli „pomyśl, zanim dasz”). Ma ona na celu uświadomienie ludziom, że pomaganie polega czasem także na mówieniu „nie”.

Indie są siódmym co do wielkości krajem na świecie, drugim pod względem zaludnienia. Każdego roku populacja wzrasta o 16 milionów obywateli. Do pracy zmuszanych jest 111 milionów nieletnich, co stanowi 1/3 dziecięcej populacji. Okaleczanie w celu zwiększenia zysku z żebractwa i stręczycielstwo jakkolwiek to nie zabrzmi jest jedną z form pozwalających na przeżycie rodzinie. Codzienną praktyką jest wysyłanie dzieci do pracy w miejsca oddalone nawet o kilka tysięcy kilometrów od miejscowości, w której dana rodzina funkcjonuje. Nawet kilkulatki trafiają do małych manufaktur, za co rodzice otrzymują zapłatę i obietnicę przesyłania im części zarobków (co w większości przypadków jest oszustwem). Młodociani pracują nawet 16 godzin dziennie, są bici i głodzeni. Nie wiedzą w jakim mieście się znajdują, ani jak mogłyby wrócić do domu.

Pułapka długu

Scenariusz zawsze jest taki sam. Ludzie pragnący rozpaczliwie wykarmić swoją rodzinę zaciągają pożyczki na lichwiarski procent. Nie są w stanie ich spłacić, a jedyne co mogą ofiarować w zamian to praca ich własna, lub dzieci. Zobowiązania zaciągnięte na bandycki procent trudno spłacić i spirala się nakręca. Dług jest dziedziczony zniewalając całe pokolenia. Niewolniczy system pracy wykorzystywany jest w kamieniołomach (głównie w Rajastanie), ale też w fabrykach produkujących ubrania, biżuterię, obuwie. Takie drobiazgi kupujemy potem jako pamiątki z wakacji nie wiedząc jakim wysiłkiem są okupione. Warto zwracać uwagę na produkty oznaczone naklejką child safe sugerującą, że zostały wykonane bez nakładu pracy dziecięcych rąk, a część pieniędzy z ich zakupu trafia do organizacji pomocowych.

Ludzie (i dzieci) zmuszani są do pracy w klaustrofobicznych warunkach, bez dostępu naturalnego światła i świeżego powietrza. Bywa, że ulegają wypadkom a pomoc medyczna jest im odmawiana. Praca w kamieniołomach skutkuje pylicą i w konsekwencji szybszą śmiercią. Niektóre dzieci rodzą się w kamieniołomach, gdzie pracują ich rodzice, a później one same.

Fabryka dzieci

w 2003 roku ginekolożka Nayana Patel założyła dom surogatek w Anand w zachodnich Indiach. Jako szefowa ośrodka zajmuje się macierzyństwem zastępczym, co jest etycznie niejednoznaczne, trudno jednak dziwić się zachodnim parom, dla których to często jedyna możliwość posiadania własnego (genetycznie) potomstwa.

Zdjęcie: Suzanne Lee, Panos London

Dr Nayana Patel została uznana za jedną z najbardziej kontrowersyjnych osób w Indiach. Obejrzałam reportaż o jej działalności. Zapytania o powody, dla których Indie wiodą prym w tym procederze odparła:

sprzyjające czynniki prawne,
– zerowe prawa i obowiązki surogatki w stosunku do dziecka,
– niskie koszty,
– ślepa wiara w medycynę na zachodzie.

– A UBÓSTWO? – dopytuje reporter.
Wiele kobiet w Indiach żyje w biedzie – stwierdza.

Taka klasyfikacja problemu zastępczego macierzyństwa wg dr Patel budzi moje podejrzenie o szczerość intencji pani doktor.

– Czy surogatki nawiązują WIĘŹ EMOCJONALNĄ z dziećmi, które przez 9 miesięcy noszą? – drąży reporter.
95% kobiet nie ma z tym problemu.

Gdyby taka opinia padła z ust mężczyzny mogłabym zrozumieć, ale w tym wypadku takie postawienie sprawy jest jawnym oszustwem.

Kobiety otrzymują „honorarium” wypłacane w ratach przez Akansha IVF Centre, właściciela domu surogatek. Za urodzenie jednego dziecka – 8 tysięcy dolarów, za bliźnięta 10 tysięcy, poronienie do 3. miesiąca ciąży 600$, powyżej 3. 1200$. Pieniądze te rzadko przeznaczane są na edukację dzieci, częściej na zakup domu pod warunkiem, że środki wypłacane w ratach nie zostaną w międzyczasie zmarnotrawione przez męża. Kobiety te często nie mają świadomości wagi tak dużych pieniędzy i nie potrafią nimi zarządzać, a w przypadku patriarchatu dostęp do nich może okazać się utrudniony lub wręcz niemożliwy.

Problem surogactwa w Indiach jest głębszy, niż w każdym innym kraju zachodnim, gdzie jest to prawnie dozwolone. Dlatego też bardziej wątpliwy etycznie.

Turystyka slumsowa

Pisałam niedawno o modnym wśród podróżujących odwiedzaniu więźniów osadzonych w Azji Poł.-Wsch, a także możliwości zamieszkania w celi (możesz o tym poczytać w artykule „Mroczna turystyka więzienna„). Okazuje się, że ludzka wyobraźnia sięga znacznie dalej i oto na rynku pojawiły się oferty zwiedzania slumsów z przewodnikiem. Taka przyjemność (?) kosztuje około 50 zł za półtorej godziny, a jeśli chciałoby się zjeść obiad z rodziną zamieszkującą slumsy trzeba dorzucić 20 zł.

W Bombaju (slumsy Dharavi) i Delhi (slumsy Sanja) biznesem zajmuje się Reality Tours Travel. Swoje usługi reklamują jako etyczne i zapewniają, że część przychodu przeznaczana jest na wsparcie i edukację dzieci. Jeśli komuś odpowiada rola podglądacza ludzkich tragedii polecam wybranie się na dworzec w Delhi; tam także mieszkają bezdomne dzieciaki. Można im dać cukierka i zrobić sobie piękne zdjęcie na fejsa. Dla pełnej jasności dodam, że to SARKAZM i osobiście jestem zszokowana faktem, że ludzie korzystają z tego typu wątpliwej jakości rozrywki. Nie dziwi mnie nasza (ludzka) ciekawość, nie bulwersuje odwiedzanie slumsów jako takich, ale wykupywanie wycieczki z przewodnikiem i paradowanie z wysoko uniesioną głową i aparatem wycelowanym w ludzi żyjących na skraju nędzy już TAK! Oficjalnie podczas takich wycieczek zabronione jest robienie zdjęć, jednak w sieci można znaleźć sporo fotorelacji. Przypomina mi to fotki myśliwych dzierżących w dłoniach truchło ustrzelonych zwierząt. KARYGODNE.

źródło: National Geographic

Będąc w Kambodży wykupiliśmy wycieczkę do pływających wiosek. Przyznaję, że była to najbardziej ekscytująca część naszego pobytu, nie obyło się jednak bez moralnego kaca, o czym pisałam w artykule „Pływające wioski na jeziorze Tonle Sap„.

Etyka podróżnika

Wracam zatem do pytania: dawać, czy nie dawać. Taki dylemat dotyka nas nie tylko podczas podróży do Indii, ale także tu, w Polsce. Wielokrotnie pukają do naszych drzwi ludzie prosząc o coś do jedzenia, albo zaczepiają na parkingu. I jeśli w tym wypadku możemy być niemal pewni, że działają na własny rachunek, tak pytanie nadal pozostaje otwarte. Racjonalnie możemy się zastanawiać dlaczego (bywa) młody człowiek wyciąga rękę zamiast pójść do pracy. Tyle tylko, że z pozycji osoby o określonej stabilizacji zawodowej, nakarmionej i wypoczętej łatwiej oddawać się filozoficzno-moralnym dywagacjom.

O moich własnych doświadczeniach z żebrakami, z którymi się zetknęłam (i etycznych rozterkach także) pisałam w artykule Opowieść wigilijna, w której zabrakło Dickensa, ale nie duchów.

Z żebrakiem oko w oko

Już za kilka dni przyjdzie mi osobiście zmierzyć się z problemem żebractwa w Indiach. Jestem ciekawa na ile przygotowałam się mentalnie, a jak to będzie w efekcie wyglądać. Postaram się podążać za słowami siostry Chmielewskiej i ostateczną decyzję pozostawić własnemu sumieniu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.